Nauka współczesna, odkrywając znaczenie witamin, mikroelementów czy hormonów, dała miecz w rękę szalonego. Ludzie zachwyceni, że tak łatwo poprawić czy wyregulować różne niedobory, zapomnieli o podstawowych zasadach fizjologii. Nie na darmo witaminy czy mikroelementy noszą w swej nazwie przedrostek mikro. Są to bowiem substancje znajdujące się w organizmie w ilościach śladowych, minimalnych, a my ładujemy je niekiedy bez umiaru. Mikroelementy, jak magnez, wapń, potas, fosfor znajdziemy w każdym zestawie tabletek witaminowych w większości krajów zachodnich. Preparaty te stosujemy w dawce na „słonia”, podobnie jak preparaty hormonalne, zamiast 1 mg dziennie — 25, 50, 75 itd. Skutki nie dają na siebie długo czekać, preparaty zamiast leczyć — trują i stwarzają nowe dolegliwości. Jedyne zastosowanie terapii mikroelementowej, jakie znam i które dało znakomite efekty, to podawanie jodowanej soli w okolicach podgórskich. Odkąd zaczęto ją produkować i soląc potrawy, dodawano minimalne dawki jodu do pokarmów, zniknęły postacie kretynów z ogromnym wolem, których tak wielu spotykałam w dzieciństwie (lata dwudzieste, trzydzieste) w okolicach górskich. Po prostu choroba, wynikająca z niedoboru jodu w wodach tych okolic, przestała istnieć.